Powrót do aktywności po poważnych urazach
Zostałam zapytana o psychologiczny kontekst powrotu do treningów po poważnych kontuzjach, urazach, wypadkach. Pytanie skierowała osoba, która bardzo intensywnie poddawała się treningom, była to ważna jej przestrzeń życia, a wypadek, któremu uległa, spowodował szereg olbrzymich zmian w jej funkcjonowaniu. Nie chodzi rzecz jasna wyłącznie o sprawność fizyczną, ale o psychiczny aspekt urazu/choroby/wypadku. Jak sobie radzić z perspektywą braku powrotu do dawnego natężenia intensywności, albo wręcz braku możliwości wykonywania dawnych aktywności?
Im coś jest ważniejsze w naszym życiu, im więcej inwestujemy w daną jego przestrzeń (czy to pieniędzy, czy to czasu, energii, emocji), tym niepowodzenia czy utraty przeżywane są boleśniej.
„Moja aktywność fizyczna stanowiła dla mnie coś niebywale ważnego: treningi, bieganie, dieta, setki kilometrów przemierzanych na nogach – to był sens mojego istnienia; temu podporządkowałam pozostałe przestrzenie życia; pracą zarabiałam na to” – pisze rozmówczyni.
Z tej wypowiedzi widać rozmiar zaangażowania. Wypadek, którego doświadczyła pani, zniweczył jej bliższe i dalekosiężne plany treningowe. Jak twierdzi, wszelkie lekarskie prognozy wskazują na brak możliwości powrotu do danej formy sportowego życia. „Moje życie załamało się wraz z tą diagnozą”. Takie informacje to cios, który jest początkiem pewnego procesu. Procesu adaptacji do nowej rzeczywistości, bo taką na szczęście mamy zdolność. Adaptacja nie znaczy od razu akceptacji. To proces oparty na porównywalnych do procesu żałoby etapów. Doświadczamy niedowierzania, złości, niezgody, buntu, a z czasem bywa akceptacji.
Bywa, że akceptacja kojarzy się ze zgodą na pogrążanie się w rozpaczy, apatii, rozgoryczeniu; z tym, że budujemy dystans wobec świata, że stajemy się zgorzkniali. Taka droga rzeczywiście nie jest rzadkością, ale nie ma nic wspólnego z akceptacją.
Akceptacja to stan, w którym widzę rozmiar swojej choroby, porażki, klęski, sytuacji etc., ale szukam zasobów jak mogę się w tym odnaleźć. Czy to znaczy, że już nic z dawnego życia nie jestem w stanie zrobić? Może chodzi o to, że przygotowałam się do (ultra)maratonu, a teraz co najwyżej będę mogła przebiec dychę? Może teraz dystans, który biegałam z palcem w nosie będzie dla mnie osobistym maratonem?
Może nie będę biegała, ale może odnajdę się w jodze, a może zafascynuje się jazdą konno?
Rozejrzenie się, co mogę sobie wziąć z dawnego świata, jak mogę w aktualnej rzeczywistości nawiązać kontakt z czymś, czego nie próbowałam, a może będzie łącznikiem dawnych pasji i motywacji? W procesie utraty prawidłowa adaptacja rozwija; to emocjonalny, duchowy progres.
O ile oczywiście, podążymy drogą poszukiwania sensu w nowym, a nie odgradzania się od nowego.
Z doświadczenia ważnej w moim życiu osoby wiem, ile kosztowało ją powrócenie do sprawności po wypadku w młodości. Ile trudu, wysiłku, bólu, łez i zwątpienia włożyła w rehabilitację, która pozwoliła jej chodzić, choć nie wróciła do uprawiania baletu, z którym była związana i wiązała plany.
Nie jest baletnicą, ale jest świetnym coachem, ma wiele pasji i aktywności fizycznych. Coś straciła, ale patrząc na nią widzę, jak wiele zyskała. Czy zyskałaby gdyby nie ten wypadek? Nie wiem.
Co, podkreślam, nie przyszło jej ot, tak. Był to ogromny wysiłek i dla wielu niewyobrażalne emocje, kiedy sparaliżowaną nastolatkę na progu dorosłości, dobrze zapowiadającej się kariery, musiał ktoś kąpać, zmieniać podpaski. Trzeba dużo samodyscypliny, samozaparcia, wiary, motywacji i nieustannego podnoszenia się z tak licznych przecież upadków. Trudno opisać, jak wiele działo się w głowie tej dziewczyny, jak wiele działo się przez lata jej życia dochodzenia do sprawności. W życiu może być albo łatwo, albo dobrze. Ważne, żeby w tym procesie ochronić to co życiodajne, żeby z troską i łagodnym współczuciem (nie mylić z litością) zająć się przeżywanymi emocjami, które odpowiednio zaopiekowane i przeżyte, pozwolą na nowe otwarcie.
Mamy wybór…
Kochani specjalnie dla Was nigdzie nie publikowany wywiad Pani Anny Kobierskiej.
Chcę patrzeć w przód, nawet gdy czasem odwracam głowę.
Marek Piotrowski jest pasjonatem pochłoniętym bez reszty tym, czym zaraził się wiele lat temu. To niepoprawny ideowiec z niedzisiejszym spojrzeniem na życie. Potrafi jednak zająć pozycję w zależności od możliwości jakie ma przed sobą. Tak w zarysie mówi o sobie 9-krotny mistrz świata w kick-boxingu, który spędził w Stanach Zjednoczonych blisko 14 lat. Mistrz Polski Juniorów i Seniorów w karate Marek „The Punisher” Piotrowski po niedoścignionej dla wielu karierze wojownika wciąż walczy. Tym razem z nieznaną chorobą, która atakuje jego mowę.
Anna Kobierska: Jesteś fighterem?
Marek Piotrowski: Fighter, wojownik to ktoś, kto walczy niestrudzenie o sprawy ważne dla niego. Nie poddaje się. Toczy bój, nawet na kolanach. Zawsze i do końca. Bywa, że czasem traci poczucie realizmu co do miejsca w którym się znajduje. Chcę nim być. Myślę , że zasłużyłem na to miano
Masz świadomość, że Twoja postać to już ikona? Twój życiorys miał wpływ, właściwie ciągle go ma na życie i karierę wielu sportowców?
Miło jest to słyszeć. Zdaję sobie sprawę też z odpowiedzialności jaką mam na swoich barkach. Nie demonizuję jednak rozmiarów mojego wpływu. Mam nadzieję, że ludzie śledzący czy wspominający moją drogę, bazują na własnym wyczuciu sytuacji w jakiej się znajdują. Tak być powinno w mojej opinii. Ślepe naśladownictwo świadczy o małej dojrzałości.
Jak się czujesz z tą świadomością?
Mnie taka świadomość mobilizuje. Nie zachłystuję się nią. W dalszym ciągu uważnie słucham głosu swojego serca. I to jest dla mnie największym wyznacznikiem. A na moje serce ma wpływ kilka czynników.
Jak na pięściarza bardzo „miękkie” wyznanie (śmiech).
Myślę, że słowa jakie przytaczasz już nie są aktualne. Przede wszystkim ja nie jestem bokserem. To znaczy nie tylko. Wyrosłem z karate. Ewoluowałem. W dalszym ciągu ten proces ma miejsce. Jestem artystą sztuk walki. Boks jest jedną z dziedzin jaka miała i ma na mnie wpływ. Spójrz na chłopaków, którzy dziś boksują. To na pewno nie filozofowie, ale też ludzie, którzy nie odstają intelektualnie od przedstawicieli innych dyscyplin sportu.
Czym jest zwycięstwo według ciebie?
Zwycięstwo jest nagrodą, potwierdzeniem swojej wartości na danym etapie. Jest celem dla zawodnika, bodźcem, zachętą. Bywa tęsknotą i pragnieniem.
Robiłeś karierę sportową w USA w czasach kiedy wielu sportowców mogło o tym tylko śnić. Zwycięstwa, sława, pieniądze u przystojnego sportowca w dodatku uprawiającego sporty walki… pewno trudno było się opędzić od kobiet?
Różnie bywało z tym o co pytasz… Pieniądze były, ale nie oszałamiające. Wątek kobiecy pominę. Często byłem dumny, że będąc Polakiem mogę dać swoim rodakom coś, co ich pokrzepia i wnosi dumę do ich serc.
Sporty walki to dziś ogromne widowisko, emocje. Oglądasz walki dzisiejszych fighterów?
Bywa, że porównuję, wartościuję, oceniam. To normalne. Życie wśród innych powoduje, że poznajemy swoją tożsamość. To kim jesteśmy. Człowiek, to istota społeczna. Dzięki temu ma szansę rozwoju.
Masz duży dystans do siebie. Czy obok determinacji, miłości do pasji, o czym często mówisz, to element sukcesu?
Są to cechy, których wpływ dał mi to, co osiągnąłem. Myślę, że ludzie są różni. Różne mają stymulacje, różne ideały, pragnienia, cele. Mogę i chcę mówić za siebie. To, że jestem taki, a nie inny na pewno mi pomogło, choć bywało też ciężarem i kulą u nogi. Nie mogę powiedzieć jak by było, gdybym nie zajmował się sportami walki. To dziedzina, która mnie ukształtowała. Podobnie jak to, że jestem chrześcijaninem, Polakiem. Odcięcie jednej gałęzi nie zmieni gatunku drzewa. Wszystkie są zasilane z jednego pnia, a korzeń pobiera to, co jest odżywcze dla mnie. Dziś wiem, że wartości, które wyznaję spowodowały, że bez poczucia klęski patrzę się za siebie.
Ciągle zmagasz się z nieznaną chorobą… Jak to znosisz, wojowniku?
Choroba na pewno modyfikuje życie, spojrzenie na nie. Jak każde traumatyczne przeżycie. Myślę, że udało mi się ocalić wartości w jakie wierzyłem i które mnie uformowały. Jestem wyznawcą Chrystusa, Polakiem, czuję się wojownikiem, pozostaję artystą sztuk walki. Poprzez ”drogę miecza” kształtuję swoją osobowość. I mam wiarę, że tak będzie do moich ostatnich dni.
Masz żal do losu?
Żalu nie mam. Gdybym szedł drugi raz, wiele bym zmienił. Cena jaką zapłaciłem, to życiowe czesne. Chcę patrzeć w przód nawet gdy czasem odwracam głowę.
Jesteś zadowolony ze swojego życia?
Moje życie trwa. Jeszcze nie czas na podsumowanie.
A gdyby złota rybka mogła spełnić twoje trzy marzenia, czego byś sobie życzył?
Trzy? Aż? Pierwsze- zdrowie, drugie- zdrowie, trzecie- zdrowie.
Serdeczny ścisk dla wszystkich.
Napisała: Anna Kobierska
Psychoterapeutka, specjalistka psychoterapii uzależnień, socjoterapeutka, właścicielka marki PRO-AK.